W pierwszej części wywiadu poznaliśmy historię życia Agaty i Klaudii i szczegóły przygotowań do wyjazdu na misję. Teraz przechodzimy do ich początków w stolicy Hondurasu – Tegucigalpie. W drugiej części przyjrzymy się, jak zmieniało się ich wyobrażenie na temat misji oraz jakie trudności przeżywały.
MAKSYMILIAN: Po długiej podróży nareszcie wylądowałyście na jednym z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie w Tegucigalpie. Jaka była pierwsza myśl?
AGATA: Byłam bardzo szczęśliwa, że wylądowałam. Nie miałam wtedy świadomości, że jestem na najniebezpieczniejszym lotnisku na świecie. Cieszyłam się, że skończyła się podróż. Pierwszy raz w życiu leciałam sama samolotem. Strasznie daleko, wiele przesiadek. Było bardzo dużo emocji. Cieszyłam się, że jestem w Tegucigalpie i zaraz mnie podejmie moja wspólnota. Ogarniały mnie szczęście i radość.
KLAUDIA: Rzeczywiście leciałam dość długo, bo prawie trzy dni. Gdy wylądowałam byłam dość przejęta, jednak górowały pozytywne emocje – radość, euforia. Gdy wylądowałam zaczęłam zastanawiać się, jak to będzie, jak mnie przyjmą, czy będą na mnie czekać, jak mnie przywitają.
Jak przywitała Was wspólnota?
Bardzo śmieszna sytuacja, ponieważ jak wyszłam ze strefy celnej zobaczyłam Klaudię w biało-czerwonej koszulce oraz inne dziewczyny z wielkim transparentem z napisem: PUNTOS CORAZÓN, co znaczy Domy Serca. Chwilę później podszedł do nas pan z kamerą oraz dziennikarz, który zaczął przeprowadzać z nami wywiad. Coś pytał po hiszpańsku, ja w całym tym szoku coś odpowiedziałam. Później okazało się, że ta telewizja przyjechała po kogoś innego, ale zainteresowali się dziewczynami z wielkim transparentem i stwierdzili, że to nagrają. Więc śmiałam się, że moje pierwsze minuty w Hondurasie są już takie medialne. (śmiech) Udzieliłam swojego pierwszego wywiadu kilka chwil po wylądowaniu na ziemi honduraskiej.
Czekali na mnie z wielkim banerem – tak jak w przypadku Agaty. Było to dla mnie stresujące, bo ja nie mówiłam w ogóle po hiszpańsku, jakoś się dogadaliśmy po angielsku i trochę po hiszpańsku. Mimo tego, że świetnie się nie porozumiewaliśmy to jednak widziałam radość w ich oczach. Gdy ja przyjechałam, to we wspólnocie były dwie dziewczyny, a dodatkowo jeszcze dwie do pomocy z Salwadoru i dwoje przyjaciół z dzielnicy. Na moje powitanie przygotowali uroczystą kolację i ciasto. Ja byłam całkowicie zmęczona, nie potrafiłam słuchać ani mówić. Byłam bardzo wzruszona przyjęciem mnie przez nich. Czułam się bardzo wyjątkowo.
Jechałyście na misję z jakimś motto, myślą przewodnią?
Nie wiem, czy miałam wtedy jakieś motto, ale z czasem przyjęłam hasło Domów Serca, czyli „TU I TERAZ”. Było mi bardzo bliskie, starałam się wypełniać je, choć nie było to wcale łatwe. Ale temat zaufania też cały czas mi się przewijał, generalnie samo słowo ZAUFANIE. Wyjeżdżałam z takim poczuciem, że ufam i zobaczymy, co to będzie. Przez całą misję temat zaufania był mi bardzo bliski.
Raczej nie miałam. Ale pamiętałam jedno hasło: „Wherever you go, go with all your heart”, czyli „Dokądkolwiek idziesz, idź z całym swym sercem”.
Jak wcześniej powiedziałyście, nie miałyście bariery kulturowej, ale może zauważyłyście jakieś różnice między Polską a Hondurasem?
Oczywiście było mnóstwo takich różnic. Nie było jakieś wielkiej bariery kulturowej – tak bym się w ogóle nie odnalazła, ale już samo wejście do dzielnicy, w której mieszkamy bardzo pozytywnie mnie zdziwiło. Wszyscy ludzie, których spotkaliśmy na ulicy, zaczęli mnie przytulać, całować w policzki, witać serdecznie, mimo że mnie kompletnie nie znali. Dało się od razu zauważyć jak otwarci ludzie tu mieszkają. To na pewno. Zostałam przywitana tradycyjnym honduraskim posiłkiem – smażonym ryżem, więc już samo jedzenie było jakąś nowością. Jedzenie bardzo mi smakowało, chociaż niezdrowe w większości przypadków, bo bardzo tłuste. Trochę inne niż nasze polskie, ale było bardzo dużo smaków, za którymi już teraz tęsknię. Wszechobecne ilości różnych gatunków bananów, bardzo smacznych, owoce tropikalne, dużo ryżu, bardzo dużo czerwonej fasoli, trochę zbliżone do kuchni meksykańskiej, kuchni Ameryki Środkowej. Różne soki ze świeżych owoców. Dość dobra kuchnia, choć tłusta. (uśmiech)
Dla mnie zauważalne było to, że życie toczy się na ulicy, ze względu na to, że domy są bardzo małe. Akurat jak przyjechałam to nasza sąsiadka obchodziła 80. urodziny i przyjechała cała jej rodzina, oni wiedzieli, że ja przyjadę, więc jak mnie zobaczyli z walizką to zaraz wybiegli mi na spotkanie i zaczęli przytulać. Co w Polsce nie było by aż tak emocjonalne.
Jak ludzie z dzielnicy dowiadują się o tym, że ktoś nowy przyjedzie na misję?
Dowiadujemy się tego od naszego wizytatora i podczas wizyt u Przyjaciół mówimy o tym, dzielimy się naszą radością z nimi. Oni oczywiście pytają jak się nazywa, ile ma lat, skąd jest, my sami tego jeszcze nie wiem, ale oni bardzo chcą to wiedzieć, od razu. (uśmiech)
Jakie jest Wasze ulubione danie kuchni Hondurasu?
Mówiąc szczerze pokochałam czerwoną fasolę, a właściwie papkę z niej zrobioną, której u nas w Polsce się nie je, natomiast w Hondurasie spożywa się ją w różnych postaciach jako dodatek. Czerwona fasola to dla mnie teraz taki symbol Hondurasu.
Tak jak wspominała Agata, w Hondurasie je się bardzo dużo czerwonej fasoli, a wszystko z dużą ilością oleju. Stąd my nowoprzybyli, często cierpimy na problemy żołądkowe. Je się też ryż, dużo potraw z mąki kukurydzianej, owoce, warzywa. Natomiast moim ulubionym daniem były, a nawet są, baleady, które jadłam trzy razy w tygodniu. Są one łatwo dostępne, sprzedaje się je na ulicy. Nawet sama je przygotowywałam. Kiedy nowy misjonarz przyjeżdża, od razu nasze Przyjaciółki zaczynają go uczyć jak się je gotuje. Większości przypadków nie wychodzi to idealnie, zamiast okrągłych placków, powstają trójkąty czy serca z dziurami. (śmiech) Jest to świetna zabawa i też sposób na integrację. Przyznam, że po bardzo wielu próbach nauczyłam się robić baleady.
Jak wchodziłaś w życie wspólnoty?
Przyjechałam do wspólnoty jako piąta. Były wtedy cztery dziewczyny – najdłużej stażem – Klaudia (uśmiech) i Ana z Francji, Estefania z Ekwadoru, która przyjechała miesiąc przede mną, i Solène z Francji, która przyjechała tydzień wcześniej. Wspólnota była bardzo otwarta. Pamiętam bardzo piękną postawę Klaudii, która trochę – jako moja tłumaczka – wprowadzała mnie w życie misyjne, trochę po polsku, trochę po hiszpańsku. Z Klaudią czasami rozmawiałyśmy po polsku, ja starałam mówić się cały czas po hiszpańsku, żeby się szybciej nauczyć, ale zdarzały się sytuacje, w których Klaudia pewne kwestie wyjaśniała mi po polsku, żebym lepiej zrozumiała. Bardzo podobała mi się też postawa Estefanii, która tłumaczyła mi bardzo wiele rzeczy swoim hiszpańskim – mówiła do mnie bardzo powoli i wyraźnie. Miło wspominam nasze pierwsze rozmowy, które były dość poważne, mimo tego, że połowy rzeczy nie rozumiałam. Estefania miała niesamowitą cierpliwość i otwartość na mnie. I też piękne początki z Solèn, z którą byłam w pokoju. Byłyśmy w takiej samej sytuacji – nowe miejsce, nowy język. Ona kompletnie nie znała hiszpańskiego, ja znałam troszeczkę, więc śmiesznie wspominam nasze rozmowy w pokoju, kiedy próbowałyśmy łamanym angielskim albo hiszpańskim się porozumieć. Mówiąc, żeby zgasić światło typu: „OFF, OFF!”. (śmiech)
Na początku trzeba było się poznać takie podstawowe informacje. Jednak proces poznawania trwał dość długo, przez to, że nie mówiłam po hiszpańsku, ale myślę, że po dwóch tygodniach czułam się bardzo swobodnie między nimi.
Jak wygląda Dom Serca w Tegucigalpie? Możesz go opisać?
Dom jest bardzo prosty. Jest mniej więcej taki, w jakim żyją nasi sąsiedzi mieszkający w naszej dzielnicy – Pedregal. Wyróżnia się jednym szczególnym znakiem na murze – dużym sercem, symbolem Domów Serca. Ma dwa piętra. Na dole znajdują się kaplica, pokój chłopaków, pokój dziewczyn, małe biuro, a na górze salon z aneksem kuchennym, mała biblioteczka i pokój, w którym ja mieszkałam. Duże patio, na którym często bawimy się z dziećmi.
Jakie pomieszczenie w domu było dla Ciebie najważniejsze, Klaudio?
Jestem przekonana, że była to kaplica. Mamy pozwolenie od arcybiskupa Tegucigalpy, kard. Óscara Andrésa Rodrígueza Maradiaga, na przechowywanie Najświętszego Sakramentu. Z tej racji mamy też odprawianą w naszym Domu raz w tygodniu mszę, na którą przychodzą księża z naszej parafii.
Patronką tego domu jest św. Maria Goretti. Czy była Wam ona bliska przed przyjazdem, czy dopiero w Hondurasie ją poznałyście?
Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, kim była Maria Goretti przed przyjazdem na misję. Miałam jakieś wrażenie, że o Niej coś wiem. Ale zaprzyjaźniłam się z Nią bardziej na samej misji.
W życiu nie słyszałam o Marii Goretti. Gdy poznałam Jej historię, zauważyłam pewne podobieństwo do Karoliny Kózkówny, która jest moją patronką z sakramentu bierzmowania. Uznałam, że to nie jest przypadek.
Czy ludzie odczuwają Jej patronat?
Ludzie wiedzą, że nasz Dom jest pod patronatem św. Marii, zawsze przy okazji święta próbujemy przybliżyć tę postać. Mam wrażenie, że ludzie, którzy są blisko i długo z nami to ta święta jest dla nich ważna, ale sporo ludzi nie jest tego świadomych. Dużo naszych Przyjaciół nie jest katolikami, więc w ogóle nie mają przyjaźni ze świętymi.
Jak wygląda święto ku czci Marii Goretti w Domu Serca?
Ja miałam przyjemność być tylko raz na nim, bo odbywa się w lipcu. Wtedy zorganizowaliśmy przyjęcie dla naszych Przyjaciół i dzieci, zaprosiliśmy bardzo wielu ludzi. Przygotowaliśmy mały poczęstunek i przed nim zrobiliśmy małe przedstawienie o życiu Świętej przy udziale młodych Przyjaciół. Na końcu pomodliliśmy się wspólnie różańcem.
Sporo osób pyta, co ja będę tam właściwie robił. A Wy co tam w ogóle robiłyście?
Żeby się zbytnio nie rozgadać. (uśmiech) Przede wszystkim jesteśmy i mieszkamy w dzielnicy, tworząc jej część. Bardzo dużo czasu spędzamy z dziećmi, mnóstwo z nich na co dzień żyje na ulicy tzw. „dzieci ulicy”, które oczywiście mają swoje rodziny, tylko, że nie zawsze te rodziny mają czas, żeby się nimi zająć, więc one przybiegają do naszego domu i gramy z nimi, malujemy, śpiewamy, tańczymy. Mam określony czas, kiedy dzieci mogą do nas przyjść, ale zawsze jesteśmy otwarci na drugiego człowieka. Zdarza się, że rano, gdy jest czas na gotowanie, przychodzą dzieci i gotują z nami, rysują. Po prostu są z nami. Mamy też czas na odwiedziny, tak zwany apostolat wizytowy. I wtedy wyruszamy na ulice naszej dzielnicy i miasta do naszych Przyjaciół, ale również do ludzi, którzy nas zaprosili, do najbardziej potrzebujących. To są bardzo proste wizyty – idziemy porozmawiać z kimś, ktoś nas poczęstuje kawą, więc posiedzimy przy kawie. Chodzimy do osób, o których wiemy, że potrzebują naszej pomocy, np. ktoś musi iść do szpitala, ale nie ma z kim i wtedy my takiej osobie towarzyszymy. Mamy też tzw. apostolat zewnętrzny. Wtedy jedziemy do więzienia dla kobiet, szpitala psychiatrycznego oraz do ośrodka pomocy społecznej i tam odwiedzamy ludzi, rozmawiamy z nimi. Po prostu jesteśmy przy nich i dla nich. Jest też normalna proza życia: gotujemy, sprzątamy, pierzemy, robimy zakupy – różne sprawunki jak to w życiu.
Co lubiłyście robić podczas misji?
Na misji odkryłam, że lubię gotować, więc jak był mój dyżur gotowania to nawet się cieszyłam. (uśmiech) Sam kontakt z ludźmi to było coś niesamowitego, coś co sprawiało mi ogromną radość i satysfakcję. Ludzie w Hondurasie są bardzo otwarci, pogodni, bardzo spontaniczni. Miałam przywilej wejścia do ich życia, w ich kulturę.
Podczas misji odkryłam, że podoba mi się prowadzenie gospodarstwa domowego. Nauczyłam się dbać o różne szczegóły, porządek w domu, ładnie nakryty stół. Zdarzało się, że myłam okna o 6.30 rano. (śmiech) Coś, co wcześniej mnie bardzo denerwowało w domu, na misji sprawiało mi dużą radość, zaczęłam dostrzegać sens tego wszystkiego – wykonywania wszystkiego z miłością. Uwielbiałam wychodzić do Przyjaciół.
A co lubiłyście robić najmniej? Nie przeszkadzał Wam brak Internetu?
Najmniej… chyba pranie ręczne. (śmiech) Nie mamy w domu pralki automatycznej, więc pranie trzeba było robić ręcznie. Zawsze prałyśmy ręcznie i potrzebowałyśmy dużej determinacji, żeby to zrobić. Rzeczywiście w naszym domu nie ma Internetu, ale nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo.
Trochę więcej problemów sprawiały mi zabawy z dziećmi. Nigdy nie miałam do czynienia z dużą gromadką dzieci. Musiałam zorganizować im czas, zaplanować, wytłumaczyć, wyjaśniać zaistniałem konflikty. Sprawiało mi to lekkie trudności, ale nie oznacza to wcale, że tego nie kochałam. A co do Internetu, nie przeszkadzał mi jego brak. Cieszyłam się nawet na okres bez ciągłego bycia online.(uśmiech) Dużo mnie to nauczyło. Były jednak takie sytuacje, że Internet byłby bardzo pomocny, np. gdy szukałam jakiegoś przepisu na obiad, ale jakoś bez sieci sobie poradziłam. (uśmiech) Jest to w pewnym sensie ubóstwo, z którym nauczyłam się żyć.
Jak dbałyście o swoje życie duchowe?
Życie duchowe, w sensie życie modlitewne, jest bardzo bogate w Domach Serca. Dzień zaczynamy od wspólnej modlitwy brewiarzowej – jutrzni. Każdego dnia mamy modlitwę różańcową. Każdy ze wspólnoty ma godzinną adorację Pana Jezusa, bo w każdym Domu Serca znajduje się kaplica z Najświętszym Sakramentem. To reguluje nasze życie duchowe. Codziennie uczestniczymy też w Eucharystii. Dzień kończymy nieszporami i kompletą. Więc tych momentów, żeby zadbać o swoje życie duchowe jest bardzo wiele. Mamy też rekolekcje, raz lub dwa razy do roku. Zdarzają się większe rekolekcje, gdy przyjeżdża do nas nasz wizytator albo ksiądz odpowiedzialny. Ale też każdy z nas miał możliwość raz na miesiąc udać się na tzw. pustynię. To jest dzień wypełniony ciszą, można wtedy wyjechać do jakiegoś domu rekolekcyjnego, klasztoru lub miejsce odosobnienia. Po to, żeby spędzić taki jeden dzień z Panem Bogiem i samym sobą. Mimo zaleceń ja niestety nie miałam kierownika duchowego, może też nie szukałam bardzo usilnie i dlatego nie znalazłam. Ale gdy miałam jakieś pytania, wątpliwości wiedziałam, że mogę zawsze porozmawiać o tym z moim wizytatorem. Też dużo rozmawiałam członkami mojej wspólnoty i myślę, że to też dużo mi pomagało. Mamy też szkołę wspólnoty, na którą zapraszamy młodych ludzi z dzielnicy, rozważamy podany tekst, a później dzielimy się naszymi przemyśleniami. Też w mojej wspólnocie bardzo dużo spontanicznych rozmów dotyczyło spraw duchowych. Myślę, że to wszystko pomogło mi we wzroście duchowym.
Po prostu, modlitwa przeplata nasz dzień. Wszystkie modlitwy były dla mnie bardzo ważne, ale tą, która skradła moje serce, jest różaniec – przez swoją prostotę i wierność. Podczas modlitwy mogłam oddawać wszystkie moje troski. Ja za to miałam kierownika duchowego. Była nią siostra zakonna z Domów Serca mieszkająca w Brazylii, więc raz w miesiącu umawiałyśmy się w dniu wolnym na wideo-rozmowę. W Hondurasie nie ma żadnej wspólnoty konsekrowanej Domów Serca, więc też utrudnione jest posiadanie kierownika na miejscu znającego i rozumiejącego charyzmat.
Wspominałaś, że jest ktoś taki jak wizytator. Na czym polega jego zadanie?
Każda wspólnota Domów Serca na całym świecie ma osobę, która czuwa. Naszym wizytatorem był kleryk mieszkający w Rzymie, który odwiedzał nas pięć razy w roku. Jest to osoba – kapłan, siostra zakonna albo osoba konsekrowana – która ma długi staż w dziele Domów Serca, która może już coś powiedzieć o życiu wspólnotowym. Jest to taka osoba, do której można zawsze zadzwonić, porozmawiać, skonfrontować nasze pytania czy wątpliwości.
A Ty, Klaudio, przez pewien czas byłaś Stróżem Wspólnoty. Na czym polegało Twoje zadanie?
Funkcja Stróża jest powołaniem. Wizytator, który zna naszą wspólnotę, rozpoznaje, kto najlepiej pomógłby mu w pilnowaniu charyzmatu. Musi być to osoba, która wzbudza zaufanie. Warto zaznaczyć, że Stróż nie jest liderem wspólnoty, jak ludzie próbują to nazwać. Moim zadaniem było czuwanie, żeby każdy był szczęśliwy, żeby wzrastał i potrafił żyć charyzmatem Domów Serca. Nie było tak, że ja osiągnęłam jakiś poziom i jestem w tym dobra, ja też potrzebowałam swojego Stróża.
Jak wygląda religijność mieszkańców Hondurasu?
Bardzo różnie. Honduras ma wielu katolików, ale i wielu ewangelików. Trzeba powiedzieć, że świadomość religijna jest bardzo duża. Społeczeństwo jest w postawie, że jest coś więcej, jest coś ponad tym, co widzimy. I mówią tu o Bogu, mimo tego że mają różne o Nim wyobrażenie. Też w różnych sformułowaniach w życiu codziennym odnoszą się do Boga, np. żegnając się mówią, że zobaczymy się następnym razem, jeśli Bóg pozwoli. Ta ich świadomość bardzo mnie dotknęła. Na przykładzie naszej dzielnicy mogę powiedzieć, że jest wiele osób, które były katolikami, a przeszły na protestantyzm, ale też z protestantyzmu na katolicyzm, były takie przypadki. Trzeba też dodać, że jest spora mieszanina. Ewangelicy, mimo tego że nie uznają Maryi to jednak modlą się na różańcu.
Życie religijne jest kompletnie inne niż w Polsce, ok. 40% ludności to katolicy, drugie 40% to protestanci, są też świadkowie Jehowy i wiele sekt. Nie ma hierarchii, wiara nie jest tak bardzo uporządkowana, nie ma przykazań kościelnych – to bardzo mnie zdziwiło. Wiara jest świadoma, ludzie nie zamykają się w strukturach, wiara nie wynika z tradycji, jest to ich świadoma decyzja. Rodziny praktykujące chrzczą dzieci w wieku ok. 4 lat, nikt nie chrzci dzieci miesięcznych. Często w wieku dojrzałym sporo ludzi decyduje się przyjąć chrzest w Kościele katolickim. Po spotkaniu z Domami Serca niektórzy ewangelicy przeszli na katolicyzm. Rozbudziliśmy w nich miłość do Maryi. Ale też i odwrotnie, jeśli nikt ich z Kościoła nie odwiedza, nie ma widocznych działań Kościoła, księża boją się wyjść na ulicę – przejdą na ewangelicyzm, ponieważ zbór jest bliżej, mimo tego że kościół też jest bardzo blisko.
Co było dla Ciebie największym zaskoczeniem jak poszłaś do kościoła pierwszy raz?
Przeżywanie liturgii, w takim sensie, że latynosi są bardzo radośni, bardzo żywiołowi i liturgia też tak wygląda. Ja byłam przyzwyczajona do pięknej liturgii dominikańskiej z Polski. Liturgia trochę mnie zaskoczyła i trochę mi to przeszkadzało. Wszystko było takie chaotyczne, głośne – gitara, że nie ma organów w kościele – że robią na mszy, co chcą. Z czasem pokochałam to i cieszyłam się razem z nimi.
Jak uczestniczyłyście, nie znając dobrze języka, w liturgii Kościoła?
Na początku muszę przyznać było to lekkim problemem. Po prostu starałam się, mimo tego, że nie rozumiałam wszystkiego, oddać swój głos Kościołowi. Czasem myśli odchodziły od modlitwy – byłam ciałem, ale niekoniecznie duchem. (uśmiech) Na Eucharystii przez dłuższy czas miałam problem ze zrozumieniem kazań, jeśli chodzi o czytania to zawsze czytałam je wcześniej po polsku, żeby rozumieć lepiej. Tak krok po kroku odnajdywałam się w hiszpańskim liturgicznym.
Musiałam wierzyć, że mimo nieznajomości języka, Bóg wszystko wie i rozumie.
A jak się spowiadałaś? Był tam ksiądz Polak?
Jeśli chodzi o spowiedź to nie miałyśmy możliwości spowiadać się po polsku. Do mojej pierwszej spowiedzi poszłam dwa miesiące po przylocie z karteczką, na której miałam wypisane grzechy po hiszpańsku, wcześniej sprawdzone w słowniku. (uśmiech) Ksiądz dał mi naukę po hiszpańsku, oczywiście nie wszystko zrozumiałam. To była prosta spowiedź, ksiądz nie wymądrzał się za dużo, bo wiedział, że i tak pewnie tego nie zrozumiem. Ale trzeba było pokonać taką barierę i też powierzyć się Bogu, że On rozumie w każdym języku i wie co mi nie poszło. Więc bardzo ufnie do tego podeszłam, że Pan Bóg wie, o co chodzi.
Jak robi się zakupy na misji?
Normalnie. W każdy piątek chodziliśmy do supermarketu i robiliśmy zakupy na cały tydzień. Oczywiście w ciągu tygodnia brakuje nam czasem jakiejś rzeczy, więc idziemy do naszych sąsiednich pulperii, czyli małego kiosku, w którym można kupić w sumie wszystko.
Jak chodziłyście ubrane?
Bardzo normalnie. Ubrania bardzo wygodne, dość przewiewne, bo w Hondurasie jest raczej ciepło, więc myślę, że nie wyróżniałam się aż tak bardzo na tle mieszkańców.
Zwyczajnie. Chodziłam w luźnych koszulkach, przewiewnych spodniach. Do kościoła elegancko, ale skromnie.
Honduras uchodzi za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie. Jak oceniacie swoje bezpieczeństwo? Czy zdarzyła się Wam jakaś niebezpieczna sytuacja, w której uczestniczyłyście?
C.D.N. … III część wywiadu.